Print Friendly and PDF

Szare kluski

www.chleby.info

Szare kluski. Wieść gminna niesie, że wywodzą się z Wielkopolski. Ale na szczęście nie pozostały skarbem tylko tego regionu. Na szczęście opanowały całą Polskę i każdy mógł poznać ich fantastyczny smak. O tym, że wyrwały się w Wielkopolski i poszły w świat świadczyć może ich mnogość nazw. W każdym regionie kraju nazywają się inaczej. Ich najbardziej popularna nazwa, czyli szare kluski, wywodzi się stąd, że ziemniaki (które są głównym składnikiem) szarzeją podczas utleniania się. Inne nazwy to np.: kluski z deski, kluski kryzysowe, siwuchy, kluski ciepane, czarne kluski, kluski kładzione, kluski ziemniaczane, żelazne kluski, żelaźniaki, przecieraki, kluski kartoflane, kluchy na pyrach i zapewne jeszcze wiele innych (jak znacie inne nazwy to dajcie znać w komentarzu). Sami więc widzicie. Co obszar, to inna nazwa. Ale wciąż ten sam doskonały smak. I to jest właśnie zadziwiające! Bo to przecież tylko ziemniaki, mąka, jajka i sól. Ale to właśnie dowodzi tego, co powtarzam od lat: że smak jest w prostocie. Nie sztuką jest użycie tony drogich składników. Sztuką jest przygotowanie ziemniaka tak, że każdy będzie chciał się nim zajadać.

Ale opowiem Wam jak właściwie doszło do tego, że przygotowaliśmy te szare kluski.
     

www.chleby.info

Moja siostra zaczęła ostatnio swoją pierwszą w życiu prawdziwą robotę. Prawdziwą, bo poprzednie niby też przynosiły jej hajsy, ale trudno to nazwać robotą, kiedy z koleżankami kradły zwierzęta ludziom z wioski, a później oddawały i żądały nagrody za odnalezienie pupila.

No więc Andżela wyrwała robotę, i to nie byle jaką – w mieście. Z naszej wioski można iść w dwie strony – albo do miasta, albo do lasu, a w lesie można tylko wczołgać się do nory i po cichu zdechnąć. Chodzą plotki, że mieszka tam nieślubny syn sołtysa, ma dwie głowy i obrzuca zbłąkanych wędrowców odchodami. Nigdy go nie spotkałem, ale nieraz spotkałem sołtysa i w sumie brzmi to wiarygodnie. Sołtys nazywa się Bogdan i wymyślił sobie ksywę „Bazuka”. Jak ktoś go zapyta skąd ta ksywa, to mówi: „Jestem Bazuka co ładne laski stuka! Hehehe”. Hehe. Ma zajęczą wargę i przez to zawsze wygląda, jakby chciał na kogoś zagwizdać.

No więc Andżela. Pojechała do miasta i dostała pracę w korporacji. Wyjechała tam z workiem na kiju, w który upchnęła swoje wioskowe szmaty i skórzane ciżemki. Matka narobiła jej bigosów, klopsów i innego żarcia, które Andżela wywaliła już na dworcu, bo jak to tak, do miasta brać takie jedzenie, toż to wstyd.

Pracuje w korpo, gdzie nie mówią do niej Andżela, tylko „01739”, bo każdy ma swój numerek. Jej praca polega na klikaniu spacji przez cały dzień, jakby otwierała drzwi w starej strzelance na Windowsa 95. Czasami musi też wypiąć tyłek, żeby szef miał na co popatrzeć. Jej szef ma szefa, a tamten też ma szefa i podobno każdy musi każdemu pokazywać czasem tyłek. Wtedy nieważne są akapy, forłardy, brancze i inne rzeczy. Ważny jest tyłek Mariusza, Sebastiana i Damiana. I tyłek Andżeli.

Podobno każdy, kto tam pracuje, musi złożyć ślubowanie korposzczura - jak Andżela wróciła do domu i grzebałem jej po kieszeniach, to wypadła karteczka z modlitwą: „Ja, Andżela, wyrzekam się praw ludzkich i obywatelskich i zobowiązuję się naciskać spację do końca życia za 1800 zł na rękę”. Na dole był podpis mojej siostry. W naszej wiosce oznaczało to, że wygrała życie.

Jak Andżela zapowiedziała, że zjedzie do naszego Wypiździewa na weekend, to Bogdan Bazuka kazał odwalić procesję na jej cześć. Dziewczynki z pobliskiego sierocińca sypały kwiatki pod klekoczący PKS, który ją przywiózł, a sołtys ściągnął jakiś zespół weselny, który na tę okazję nie wiedział, co zagrać, zagrał więc hymn Polski. „Póki myyyy żyjeeemyyy” - a tu Andżela wysiada jak gazela z PKS-u i macha swoim identyfikatorem z wielkim napisem KORPOREX. Widać, że bogaczka, bo jako jedyna z całej wsi miała czyste włosy, więc dzieci od razu zebrały się, żeby ich podotykać. „Wooow, jak księżniczka” – mówiły dzieci, a Andżela w tym czasie pokazywała swoją teczkę pełną jakichś nie wiadomo po co wydrukowanych papierów.

Matka posadziła ją na honorowym miejscu przy stole, przy którym zawsze siedział nasz dziadek, zanim na stałe uciekł do lasu i umarł w norze, bo - jak powiadał - „już wolę tam, niż do miasta, w mieście to nic dobrego nie ma”. Andżela pokazała, że jednak jest - przywiozła nam prawdziwe, pachnące mydło, aż ojciec musiał trzy razy klepnąć się po twarzy, czy przypadkiem nie śni. Matka nagotowała bigosu, ale Andżela wbiła widelec i powiedziała: „Nie będę tego jeść, ja jadam tartę, jarmuż albo koktajl z nasion chia”, na co ojciec ożywił się i mówi: „SZYJA? INDYCZO MAM W LODÓWCE, ZARA TOBIE PRZYNIESE” – i wrócił z czymś, co wyglądało jakby wydarł to prosto z psiej mordy.

Na koniec uroczystości rzucaliśmy w dzieci stojące pod oknami domu resztkami jedzenia, a dzieci biły się o nie i niosły do swoich domów jak relikwie, żeby pokazać, że jedli to, co miastowi. Ja jednak nie chciałem jeść tych wszystkich miastowych wynalazków i w kuchennym zaciszu przygotowałem szare kluski. Spokojnie zacząłem przysmażać boczek, ale zapach był tak cudny, że przyciągnął do kuchni Andżelę. Zobaczyła i nie wytrzymała. Nie liczył się już miastowy jarmuż czy tarta, nie liczył się koktajl z nasion chia. Andżela pociągnęła nosem i powiedziała: „Mmmm, ale bym zjadła takich klusków. Dej mnie, Paweł, na talerzyk”. Wiedziałem. Takim kluskom nikt się nie oprze. Nikt, nawet Andżela.

0,5 kg ziemniaków
2 jajka
170 g mąki pszennej
sól do smaku

Dodatkowo na okrasę:
cebula
boczek
twaróg - opcjonalnie

Ziemniaki obieramy i przepuszczamy przez maszynkę do mielenia o drobnych oczkach. Po zmieleniu przekładamy te ziemniaki na sitko i maksymalnie odcedzamy. Dociskamy ziemniaki łyżką do sitka, musimy się pozbyć tyle wody, ile się da. Ale robimy to nad garnkiem, nie do zlewu. 
Po odcedzeniu całości ziemniaków, ostrożnie wylewamy wodę z garnka, tak żeby nie wylać skrobi, która osadziła się na dnie. Skrobię dodajemy do ziemniaków, dodajemy też mąkę, jajka i sól. Mieszamy dokładnie aż otrzymamy jednolitą masę.

W garnku gotujemy wodę i na wrzątek wrzucamy kluski. Robimy tak, że jedną łyżką nabieramy masę ziemniaczaną (pół, może 3/4 łyżki) i zsuwamy do wrzątku drugą łyżką. Czekamy aż kluski wypłyną na wierzch i od tego momentu gotujemy jeszcze 2 minuty. Robimy tak, aż zużyjemy całą masę ziemniaczaną i ugotujemy wszystkie kluski.

Podajemy z duszoną, drobno posiekaną cebulą i pokrojonym w kosteczkę, smażonym boczkiem. Opcjonalnie można posypać pokruszonym twarogiem, pasuje idealnie. Można też popijać kefirem. Kefir współgra z ziemniakami.

Jeśli nie zjecie wszystkich klusków na raz, to doskonale smakują również odgrzane na patelni.

Smacznego!


blog kulinarny

Komentarze

  1. Oj Pawel! Napisz wreszcie te ksiazke z wszystkimi cudnymi opowiastkami. Czekam na nia od lat.
    Jesli dodasz do niej co niektore przepisy, to pojdzie jak woda. Slowo daje!

    OdpowiedzUsuń
  2. Na pewno takie proporcje pol kg ziemniakow i 170 g maki?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak robiłem. A myślisz, że coś jest nie tak?

      Usuń
    2. Wydaje mi sie, ze za malo ziemniakjow w stosunku do maki, ale moze mi sie tylko wydaje. Musze sprobowac. A swoja droga to genialny pomysl, zeby przepuscic ziemniaki przez maszynke zamiast trzec na tarce.

      Usuń
    3. To jest jakaś szklanka mąki. Może dlatego u mnie jest wystarczające, bo używam dość mącznych ziemniaków. W razie czego zawsze można dosypać mąki jeśli będzie za mało ;)
      A maszynka daje delikatniejszą konsystencję niż tarka.

      Usuń
  3. świetny blog cudowne opowieści

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję, że tutaj jesteś. Zostaw komentarz, napisz, co sądzisz o blogu czy o tym konkretnym przepisie. Nie zostawiaj natomiast w komentarzu linków (ani do swojej strony, ani do żadnej innej) - chyba, że kontekst rozmowy tego wymaga. Jeśli interesuje Cię zareklamowanie się na blogu, to po prostu zajrzyj do zakładki "Współpraca".

Popularne posty