Print Friendly and PDF

Papryka faszerowana

Papryka faszerowana

Dzisiaj mamy dla Was faszerowaną paprykę. Świetne danie, może z powodzeniem stanowić pełnowartościowy obiad. Po jednej takiej papryce człowiek jest zupełnie najedzony. A dodatkowo my wyjątkowo cenimy smak pieczonej papryki.

Mamy już na blogu podobne papryki. Nawet bardzo podobne. Ale drobna roszada wśród składników pozwoliła nam uzyskać zupełnie nowy smak. Nie to, że lepszy. Po prostu zupełnie inny. Polecamy więc i ten stary przepis i ten nowy.
     
Papryka faszerowana

Ale przy okazji paprykowego wpisu mamy dla Was dalszy ciąg historii, która zaczęła się dość dawno temu. Przypominamy, że jej początek miał miejsce TUTAJ. A poniżej macie jej dokończenie (oczywiście gdzieniegdzie mogą pojawić się wulgaryzmy, bądźcie więc wyrozumiali).

Ojciec jak tylko mógł kombinował kasę na nowy interes. Po wizycie w kilku bankach, w których z resztą stwierdzili, że jest niedorozwinięty mózgowo, siedział przez tydzień zdenerwowany i kminił. Tak kminił, że w sobotę o 4 nad ranem wybiegł z zaanektowanej suszarni krzycząc coś o Węgrach. A właśnie, w suszarni odcięli mu prąd po pół roku, więc tylko teraz przesiadywał tam i przytulał kocioł. Znowu gotował w domu nabijając rachunek za gaz. Strasznie bóldupił jak te z administracji nic nie rozumieją i tylko żerują na czynszach. W sumie mogli mu ten prąd zostawić, bo znowu cała chałupa papryką cuchnie. Wrócił do domu z furią w oczach, że nie chcieli mu biletu sprzedać na Polskiego Busa z bagażem w postaci kotła 500 litrów! W końcu u wujka, który w budowlance robi wyżebrał busa, którym to na Węgry pojedzie. Gadał o swojej wizji interesu cały dzień, napieprzając nożem papryki w łazience, na przemian stojąc w kuchni przy garze. Machał nim, tym nożem, jak oszalały! Jakby się naćpał czegoś! Aż mu się oczy świeciły. Następnego dnia podjechał wujas, a ojciec mu kazał wsadzać ten kocioł na pakę. Strasznie się pożarli, bo chciał jeszcze od niego na paliwo wyżebrać. Zaczęli się napieprzać w tej suszarni, aż matka musiała ich rozdzielić. Stary z limem pod okiem w końcu się uspokoił i lamentował. Wujas zabrał busa i tyle go widzieliśmy. Skłócony jest teraz strasznie z ojcem. W sumie mu się nie dziwie. Stary zjadł na uspokojenie cały gar nie przemieszanego leczo, które od spodu się zdążyło przypalić. Darł się przy tym na nas, że nie pilnowaliśmy.

Ale wciąż musiał zdobyć transport na te Węgry. Tym razem uderzył do jakiegoś kolegi z pracy, ale ten tylko miał osobówkę. Klął ojciec strasznie, ale jakoś załadował gar 15 litrów do bagażnika i pojechali. Było pięć dni spokoju w domu. Wrócił zajeżdżając pod dom jakąś ciężarówką z jakimś sprzętem i krzyczał „Grażyna, zwalniam się z roboty! Znalazłem inwestora na Węgrzech!”. Tego już było za wiele. Z ciężarówki wysiadł jakiś koleś w wieku ojca i zaczął gadać jakieś „byszy ryszy kysze leczo eżgdar”. Za cholerę nie wiedziałem o co mu chodzi. Stary też nie, ale cieszył się jak dziecko. Podobno na wyjeździe molestował jakiegoś tłumacza, który mając go dość zgodził się na tłumaczenie rozmowy o interesie. Po tygodniu ponownego gotowania i jedzenia leczo, kupili przy wylotówce z miasta jakąś ruderę do remontu. Stary podniecony na maksa roztaczał wizję zarobienia kokosów na leczo. No i dobrze, niech mu się wiedzie. Ja miałem tego dość i podjąłem decyzję o wyprowadzce. Matka wkurwiona na mnie, stary jeszcze bardziej, bo kto mu będzie pomagał. Kazałem mu się odwalić i zatrudnić kogoś. Po remoncie ruszyli. Na początku robił od rana do nocy przy tym swoim kotle 500 litrów i sprzedawał, ale nie wyrabiał. Jaki wkurwiony był, że musiał zatrudnić osobę do pomocy. Biedny człowiek, ten nowy pracownik, nie wiedział na co się pisze. Co rusz zjeby od starego dostawał, że źle gotuje to leczo, że on inaczej, że chuj go jasny strzeli. W międzyczasie zdążyłem się wyprowadzić 50 km od domu.

Ale to niestety nie koniec przygody. Minęło kilka tygodni odkąd mnie nie ma w domu. Dzwonię co dzień do matki, ta w sumie już nie taka wkurwiona, bo starego w domu całe dnie nie ma, interes nawet idzie. Coś mi gada, ze stary oszalał ze szczęścia, bo te ludzie leczo żrą jak nienormalni i będzie jakąś fabrykę stawiać z tym Węgrem. Spoko, dobrze, że w tym się stary odnalazł. Może to i lepiej. Nie, nie było lepiej. Staremu odwaliło do tego stopnia, że postanowił zafundować sobie gar największy na świecie. Przekurwawyjebisty! Nie mam pojęcia jak to będzie wyglądać. Ten co na początku robił, to nawet dostał jakąś wyżej posadę. Stary mimo, że jest prezes to sam zapieprza przy tych kotłach, bo co chwilę chujoza go łapie jak widzi jak inni jego leczo bezczeszczą. Matka dzwoni i mówi, że stary o jakieś fundusze się stara, dofinansowanie. Jak się okazało nic nie dostał. Ponoć sam marszałek starego chce pozwać, bo jakąś awanturę odwalił przy składaniu wniosku. Ojciec chciał dotacje na innowacyjność, to go wyśmiali, że leczo to nie innowacyjność i ma spadać. Tak w skrócie. Kurwica go ponoć nieziemska wzięła, że pieniądz obok nosa przeszedł. 

Ale nie ma tego złego, bo stary dostał kontrakt na leczo do Biedronki. Teraz oprócz tego przekurwistego gara będzie miał całą linię chłodniczą. Węgier jak to usłyszał to mało nie oszalał ze szczęścia. Pomyślałem więc, że pojadę zobaczyć co tam się dzieje u ojca. Jadę więc pekaesem, a tu z 10 kilometrów widać gigantyczną jakąś fabrykę. Wyobraźcie sobie taki ciśnieniowy gar wielkości Pałacu Kultury w Warszawie. I na tym jebitny neon „LECZO”! Stary zamawia paprykę i pomidory już na wagony. Zatrudnia jakieś 500 ludzi, ale oni „nic nie wiedzu o leczo, sam musze pilnować” - jak to mówi.

Zajeżdżam pod tę starego fabrykę, on do mnie wychodzi i mówi „pacz synek, trzeba było tu zostać i mnie pomagać, byś dyrektorem został”. Wchodzimy do jego gabinetu, a tu oczom nie wierzę. Basen z leczo! Olimpijski basen pełen leczo! Stary rozbiera się do gołego pindola i wskakuje do tego basenu z leczo. Wychodzę, nie zdzierżę. Potykam się o jakiegoś przestraszonego technika, który się drze „panie prezes, zawór ciśnieniowy się zaciął, zaraz to wszystko wyleci w powietrze!”. Odwracam się i widzę starego jak w przerażeniu patrzy na pojawiające się pęknięcie w przekurwistym garze z leczo. „KUUUUUUUUURWAAAAA!”. Nie dokończył, gdy całe leczo zaczęło tryskać przez powiększającą się szczelinę zalewając miasto. Nawet na tefałenie o tym mówili. Miasto zalane przez leczo! Stary taką traumę wyłapał, że normalnie żal mi go było. Odgrzewał tylko to leczo, co było w zamrażarce i jadł, do nikogo się nie odzywał. Jadł i milczał. Milczał i jadł. Tylko przez sen bluzgał na jakiegoś Zenka co mu sabotaż fabryki z zazdrości zrobił.

Aż nadszedł ten dzień. O ja głupi, miałem nadzieję, że nie nadejdzie. Stary obudził się z okrzykiem „WIEM!”. „WIEM KURWA, WIEM!”. W tym momencie optymizm prysnął jak dobrze wyrośnięty pryszcz. Po cholerę znów się do domu przeprowadzałem... Stary ubrał się i o dziwo nie zeżarł leczo na śniadanie, tylko wybiegł z domu jeszcze szybciej niż wtedy jak na Węgry jechał. Myślę sobie, po kiego grzyba, co on znowu wymyślił? Toć kasę za odszkodowanie ma, to niech siedzi na dupie w domu i się nie rusza. No ale nie mój stary. Wrócił po południu. Czerwony na gębie jak burak i dyszący jakby ataku astmy dostał. Spodziewałem się kolejnych worków z papryką, ale tym razem się na nieszczęście myliłem. Przytargał jakąś torbę ważącą z 50 kilo, jakieś siaty z gratami. Nie zgadniecie co mój stary wymyślił. Za cholerę nie zgadniecie. Też bym nie zgadł. Aż mnie na moje nieszczęście oświecił. „Paweł, pamiętasz tom sonsiadke, co ona tam po tych szamanach jeździła? Spod trójki, nie?”. O cholerę mu chodzi? - pomyślałem. „No pamiętam, tato. A co z nią?”. Jak ja żałuję, że zapytałem… „Bo oni tam LECZO raka! I jom wyleczyli!”. Kurwa, no nie! W tym momencie rzuca otwartą torbę i siatę na szklany stół. Z torby wysypują się instrumenta lekarskie. Torba ciężka jak cholera, blat pęka, matka drze się na ojca, on na nią, że nic się nie stało i kupi nowy, jakiś pies w przedpokoju szczeka (nawet nie wiedziałem, że mamy psa). Cyrk na gąsienicach. Tak, zgadliście. Stary chce leczyć raka przy pomocy LECZO! Ręce opadli.. Dzwoni do wujasa, tego od budowlanki, ale jak się tylko połączył, to usłyszałem ze słuchawki stek urywanych przekleństw najwyższych lotów pod adresem starego. „Chuj mu w dupę” - stary nie był dłużny. Poleciał na pocztę dać ogłoszenie do gazety. Później w kilka dni ogarnął nową miejscówkę z równiej jebitnym neonem (tak, to ten co z fabryki został) – „Tutaj LECZO raka”. Nawet nagrał komórką reklamę, co ją wysłał do naszej kablówki: kobita idzie ulicą i pyta przechodnia „Gdzie tu LECZO raka?”, w tym momencie wyskakuje mój stary w kitlu i drze japę „TU LECZO!” i adres. Żenada najwyższych lotów. Wstyd się na mieście pokazać. Pacjenty walą drzwiami i oknami. Po pół roku do starego przywaliła się izba lekarska, że nie ma prawa wykonywania zawodu. I chuj bombki strzelił. Staremu dowalili wyrok w zawiasach, na szczęście odszkodowania z kasy po fabryce popłacił. Teraz klnie w domu, że nie pozwalają na nic w tym kraju.

Aż pewnego dnia przyniósł z kiosku po egzemplarzu Wędkarza Polskiego, Świata Wędkarza i Super Karpia. No i się zaczęło…

Ale tę historię znacie już z wcześniejszego wpisu.

Przepis na paprykę faszerowaną


Papryka faszerowana – składniki


6 papryk
500 g mięsa mielonego
500 g pieczarek
2 cebule
4 ząbki czosnku
100 g ryżu
2 jajka
puszka kukurydzy
puszka pomidorów
oliwa

Przyprawy:
1 łyżeczka tymianku
2-3 łyżeczki słodkiej papryki
2-3 łyżeczki oregano
1 łyżeczka kurkumy
natka pietruszki
sól, pieprz

Papryka faszerowana – wykonanie


Torebkę ryżu gotujemy zgodnie z zaleceniami producenta.

Na patelni szklimy pokrojoną w kosteczkę cebulę, dodajemy starte na grubych oczkach pieczarki i przeciśnięty przez praskę czosnek. Smażymy na minimalnym ogniu aż cała woda z pieczarek odparuje.

Na osobnej patelni podsmażamy mielone mięso (z przyprawami).

Gdy mięso się usmaży to dodajemy je do cebuli i pieczarek i podsmażamy całość dalej. Dodajemy ryż, surowe jajka, kukurydzę z puszki i smażymy jeszcze kilka chwil.

Z papryk odcinamy górę (nie wyrzucamy – przyda się), wydrążamy i napełniamy farszem. Przykrywamy odciętą górą i wkładamy do naczynia żaroodpornego. Na dno wlewamy pół szklanki wody, przykrywamy, wstawiamy do zimnego piekarnika, nastawiamy temperaturę na 220 stopni i pieczemy 50-60 minut.

Smacznego!



Papryka faszerowana


Komentarze

  1. Poproszę o więcej. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Super przepis. Ja uwielbiam robić faszerowane papryki na grillu. Pychota! :-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję, że tutaj jesteś. Zostaw komentarz, napisz, co sądzisz o blogu czy o tym konkretnym przepisie. Nie zostawiaj natomiast w komentarzu linków (ani do swojej strony, ani do żadnej innej) - chyba, że kontekst rozmowy tego wymaga. Jeśli interesuje Cię zareklamowanie się na blogu, to po prostu zajrzyj do zakładki "Współpraca".

Popularne posty